2005-08-31, środa
Upał. Pl. Willego Brandta od strony Anielewicza. Wczesne popołudnie. Widzę ich. Ojciec ogolony na zero, w brązowych spodniach trzy-czwarte, bez koszulki, blady. Na prawej ręce gęsty, czarny tatuaż, którego centralnym punktem jest coś pomiędzy krzyżem a swastyką. Idą w kierunku al. Jana Pawła II.
Ojciec wygłasza tyradę do blond czterolatka. Mały prawie wisi w powietrzu ciągnięty nad ziemią za lewą rękę. Twarz mu się maże. Obok, na skwerku plaża. Ludzie łapią słońce.
Ojciec i syn oddalają się. Wszystko zawsze już będzie proste.
Idąc w ciepłym powietrzu wydali mi się dosyć szczęśliwi.
2005-09-02, piątek
Podwórko przy Marszałkowskiej 56. Ósma rano. Dwa dachy, na każdym z nich po jednym gołębiu. Jednocześnie zrywają się do lotu, mijają dokładnie w połowie drogi i siadają też w tej samej chwili. Ten, który wylądował po prawej stronie wchodzi pod rynnę. Odgłos bitego skrzydłami metalu.
2005-09-03, sobota
Świętokrzyska przy rondzie ONZ. Przed jedenastą. Z autobusu 506 wysiadają dwie kobiety. Ubrane na czarno. Jedna z nich niesie duży kolorowy samochód. Prezent dla jednego z żałobników.
2005-09-04, niedziela
Aleje Ujazdowskie na wysokości Ogrodu Botanicznego. Kwadrans przed siódmą. Stragany z pańską skórką, innymi słodyczami, pamiątkami, książkami i zabawkami dla dzieci powoli składają się. Chodnikiem, wśród innych idzie otyły mężczyzna. Poci się. Może mieć sześćdziesiąt pięć, siedemdziesiąt lat. Ubrany w brązową koszule i takie same spodnie. Krótkie siwe włosy. W pierwszej chwili wydaje się, że ma rękę na smyczy, która zastępuje mu temblak. Dopiero potem widać schowanego w dłoni przy torsie, wylęknionego, białego szczura o czerwonych ślepkach. W szelkach i na smyczy.
2005-09-06, poniedziałek
Marszałkowska 85. W pół do ósmej, wieczorem. Firmowy krawat bankiera.
2005-09-10, sobota
Całkowita automatyzacja rozumu – jedyne powszechne marzenie.
2005-09-25, niedziela
Trajektoria lotu pióra, które zgubił gołąb.
2005-11-17 środa, sen
Cały czas jest zmierzch. Wszyscy mieszkamy w mieście. To jest to miasto co zawsze. Tylko, że tym razem wygląda inaczej: na skrajach, rogatkach widać coś jak konstrukcje sterowców obudowanych rusztowaniami, ale to nie sterowce, to takie budynki. (Cienie na szarości.) Zaczęli je budować po wojnie, wiesz, politykę rozpoznawać po architekturze. Nic bardziej politycznego niż obłość budynków. Wszyscy w redakcji i ci ze szkół i z przedszkola, choć widzę po kilka twarzy z każdej epoki, to wiem, że są wszyscy, wszyscy byli i obecni pracownicy tej korporacji schroniliśmy się w opuszczonym pałacyku. To przypomina trochę Pałacyk Prymasowski na Senatorskiej, ale bielszy i zapadnięty w ziemię. Czasami widzę go z góry z lotu ptaka.
Mieszkamy tam, ale ja czasem muszę jeździć pod miasto. Ktoś mnie wozi samochodem. Ziemia jest tam szara, ciągle mijam te budynki. Nie wiem dokładnie po co czasem jeżdżę za miasto. Chyba kogoś tam leczę. Nie wiem. Wszędzie jest szaro, ani śladu granatu.
Idę do kawiarni, tuż przed tym, kiędy wszyscy mamy iść w jakieś miejsce. Idę do kawiarni, do ciastkarni. To miejsce w starym stylu jak Wedel przy Brackiej. Ogromne szklane gabloty, zlewki pełne słodyczy. Szkło oprawne w ciemne drewno, takie samo jak podłoga, rzeźbiony sufit, kontuar, krzesła. Za mną kolejka. Mam jedno ciastko na wzór. Małe, okrągłe, kruche posypane cukrem, które wygląda jak szkło. Wiem, że wewnątrz nie ma masła, bo moja żona nie może jeść masła, więc o tym pamiętam. Mam w ręku buty. Para starych butów, dostałem je od kogoś. To buty dla mnie, choć wiem, że są dla mnie za małe. Potem okazuje się, że pasują. Pytam o ciastka, czy mają takie jakbym chciał. Odpowiadają, że tak. Zostawiam buty na kontuarze i wychodzę szybko, jakby na papierosa, ale nie palę. Spieszę się.
Potem jestem już pod arkadami, gdzie zbieramy się, żeby iść gdzieś wszyscy razem. Ktoś podaje mi buty, wtedy sobie przypominam o kawiarni i o ciastkach. Buty są pełne piasku. Wysypuje piasek, którego jest więcej niż powinno. Jakby ten but nie miał dna. Z piasku wyskakuje coś i wślizguje się między moją marynarkokurtkę a koszulę. (Koszula jest wpuszczona w spodnie.) Potem z piasku wypełza jeszcze jedno stworzenie. Jest srebrno zielone. Nie wiem jakie w dotyku. Ma nogi jak żaba i jest wielkości żaby, ale nie ma oczu, a zamiast przednich łap ma szczypczyki takie jak krab. Jedno z tych stworzeń tnie oponę i wpełza do środka. Pewno żeby złożyć jaja. W miejscu opony robi się szczelina w ziemi. Taki sam kształt jak opona widziana z góry taka sama grubość. Ta sama czerń w środku. Szara czerń. Do szczeliny wchodzi kot. Długo spada. Nie wiem, co się dzieje dalej. Cały czas jest zmierzch. Wszyscy mieszkamy w mieście.
2005-11-27, sobota
Poszukiwacze wątków, łowcy klimacików, ocieracze o łzy, gromadźcie się w izbach przyjęć. Rozkłada się tam książka o tysiącu wątkach. (Zamist płacić za 4.48 psychozis lepiej idźcie na 24/7.)
2005-12-08, czwartek, sen
Ulice o szerokich zakrętach, rozwidleniach jak placach, układające się w plan miasta, o spokojnych rozgałęzienia, bardziej dla ludzi, bardziej na spacery, niespieszne ulice, asfaltowe w ten ciepły dzień, parno.
Dokąd szedłem, jeśli nie do kolejnego rozgałęzienia, jeszcze jednego miejsca, gdzie szedłem, dokąd, do jeszcze jednego miejsca, gdzie miałem
zobaczyć barykadę ze śmieci, gruzów, dokąd?
Mieliśmy troje dzieci, ty i ja, mieliśmy, wszystkie małe, pierwsze miało za duża głowę i guzy na rudej głowie, drugie było bardzo małe, ale w proporcji, trzecie nie wiem, byłaś w czwartej ciąży, brązowa sukienka.
Z kim wtedy przyszedłem, z kim do naszego domu, za placykiem, za miejscem, za barykadą, ze śmieci i gruzów, kogo przyprowadziłem w ten poranek, zamierzchły kolega z liceum, niepewne?
Miał kręcone włosy, ściemniała bryła głowy, bo wszystko jasne, asfalt, ulice, przestrzeń, nasz dom, jego rozgałęzienia, placyki, nawet gruzy, a on kręcone, ciemne, jedna plama, był wyższy.
Co to były za szarpnięcia, co wtedy się we mnie przeczuwało, zanim weszliśmy do domu, co się we mnie myślało, jakie to było życie, które się we mnie wydawało, co się szarpało, co głębiej?
Przed porankiem były nocne światła, zmieszane nocne światła, chude nogi nie twoje, a czyje, zbełtane światła, ale też na gruzach, szpilki kogoś niosły między kamienie, buty niosły w nocne światła, tam dalej.
Czemu po ulicach o szerokich zakrętach, wtedy do domu, w drewniane drzwi z szybą i w brak perspektywy, w dzieci, skąd rude włosy, to po co on przyszedł i wcześniej te szpilki?
2005-12-10, sobota
Wyklinanie starych masek, pustoszenie mansard pamięci, panoszących się, zaległych zwałów.
Jednym pociągnięciem: żegnaj.
2005-12-11, sen
Świat składa się z czterech, jak sądzę, pięter. Najniższe z nich mieści w sobie wyodrębnione gipsowymi parawanami mieszkania, w tym także moje. Rzut z góry: zawiłe linie ścian, wykrojony fragment labiryntu w stylu angielskich ogródów, z tym że, bez zieleni. Raczej odcienie bieli, beżu, kremu.
Na wyższe piętro można dostać się schodami, prowadzą tam korytarze pod łagodnym kątem delikatniejsze niż klatki schodowe w szkołach (znów niemożliwe perspektywy, nieosiągalne punkty widzenia). Schody są drobniejsze i cała ich konstrukcja lżejsza.
Na drugim piętrze zaczyna się gra, która koncentruje się wokół stalowego masywu o dziwnie różowawym kolorze, coś podobnego o kisielu lub rozpuszczonej miesiączki. Maszyna, o wyglądzie obrosłej rurami starej lodówki jest chyba jedynym kobiecym motywem, nie liczac korytarza.
W maszynie coś się składa, ale najczęsciej biega, zajmuje pola, nadciąga się startegiami i chowa się coś do maszyny, do ktorej prowadzą tory. Całość jest dalekim echem spędzania nocy w zamkniętym domu towarowym, w dziale zabawek, cierpkość zakazania, dziecięcość nastroju.
Ktoś mi pomogał. Mój brat. Przemierzaliśmy obszary, odsłanialiśmy zasłony, wykonywaliśmy tam jakieś czynności, czegoś się baliśmy, coś nas cieszyło, coś popychało w stronę działania, coś demotywowało. Niestety teraz to tylko kawałki kolorowej farby na zdezelowanym fresku o niejasnych konturach.
(Opisując to stwierdzam, ze zapis kłamie: we śnie uderza mnie absolutny brak organiczności, chłód, surowość, szorstkość. Ta część snu była doskonała, niestety rozwiała się jak piana na capuccino, to co najpyszniejsze jest też najpardziej podatne na wiatr.)
Na wyższym piętrze siąpi półmrok i być może jest to tylko nocne odbicie niższego piętra, ponieważ nie ma tu ani światła, ani maszyny. Bezruch.
Najwyższe miejsce, gdzie dostaję się chyba przez przypadek i chyba sam to korytarz szkolny pod ogromną szklaną kopułą. Na wysokości pną się rośliny i awans na to piętro to przebicie się przez ściółkę, minąwszy przedtem korzeń i pogrzebaną kość.
Nie sądzę by była to interpretacja.
2005-12-13, sen
Bardzo jasno ma miejsce teledysk. Kształt żarówki, widziany z wysoka. Pomarszczone prześcieradło jako podkład. Pokład? Nie, nie jesteśmy na statku. Ale też kołysze i ćiśnienie między stalowymi ścianami. Może robimy w dech na dnie? Nie wiem. Nie widzę takim obiektywem. Mam zbyt wąskie źrenice, albo zgromadziliśmy się, gdzie rybie oko nie sięga. (- Skup wzrok, synku, skup wzrok, to tania rozrywka.) Wchodzimy po szyję w światło drapieżnej ryby, wyściełane wnętrze głowy. Tam żarówka otwiera się pulsacyjnie, tam tak jasno ma miejsce teledysk. Właściwości oddechowe organicznego szkła w normie. Mikroruchy. Mimikra. Migotanie. Ktoś zaciska rękę na moim ramieniu. Ale to niemożliwe, bo jestem sam, pluralis jest otuchą wariatów. Kładę dłoń na prawym barku faceta przede mną.
Dobrze, możemy zejść o stopień bliżej. (Głowa kamery opada swobodnie, aż do blokady. Nagły wstrząs. Zgubiona ostrość jak fala gorąca na początku grypy.) Ruchy łapią powietrze. Rozrośnięty układ oddechowy. To ma sens. Nie ma co tu trawić. Ognioodporna ręka ktoregoś z nas chce złapać żarówkę. Próżne wysiłki, bo kończyna jest prześwietlona, efekt ducha z amerykańskiego panoptikum. Jak to się osadza w człowieku? Słojami? Rejestracje wzrokowe, przeskoki, impulsy. (Popatrz na rentgen. Jesteś zielony. Jestem zielony na czarnym tle.) Dość. (Zbadać się jeszcze głebiej? A można? Bardziej niż na grubej folii, czarnej jak nienaświetlona woda?) Wracam do niedotykalnej żarówki: kasta elektryczności ma w sobie wonności wschodu, noc spędzoną na kaszlu, zasnute tynki miast. (To się działo szybszą składnią. Zmienić. Pamiętać, że teledysk.) Pomiędzy elektronami jest tyle miejsca. Tyle, gdzie je zmieścić? Pewno dlatego jest taka ciężka (żarówka) i przez to ręka zabyt efemeryczna, żeby moć dotknąć. Cofam dłoń. Dotknąć znaczy być w tej samej chwili, mieć te same właściwości (fizyka, kolejne segregacje, rzędy ławek, rządy gablot). I co teraz? Możemy wspiąć się o zawias wyżej. Opuścić pobojowisko. Szkło i materiał. Klik. Stęknęły białe zawiasy.
- Tyle czasu, synku, patrzysz się w światło.
2005-12-31, piątek
Mam wrażenie, że chodziłoby mi o rodzaj gry, który można prowadzić w czytelniku. Gra na ostrzu rozumienia. Kiedy już prawie, prawie, wtedy. Ba, to wiem. Ale forma. Forma jest zagadką.
2006-01-01, niedziela
Dobrze, od dziś postaram się prowadzić dziennik. Sposób na systematyzację. Być może tego właśnie potrzebuję.
2006-01-02, poniedziałek
Straciłem rok na ćwiczenia techniczne, w które uwierzyłem, że są celem samym w sobie. Tymczasem wybujały mi ponad miarę ambicje i kompletnie straciłem rozeznanie co i jak. Znowu się skoncentrowałem na czymś obok, a co ważne przeszło przez palce. Herbarium wydaje się być stratą czasu. Należy wrócić do opowiadań. Dopasować ich formę do treści. Nadrzędna powinna być historia, nie wyznaczniki techniczne. Czy naprawdę musiałem stracić rok, żeby dojść do tego? Że liczy się dobrze opowiedziana historia? Ambicyjki przeszkadzają i zwodzą na manowce. Chciałoby się niewiadomo co. A tu proszę. Skromniej proszę.
2006-02-26, niedziela
Zdaje się, że znalazłem. Dyskursy nas osaczające i miejsce jednostkowego doświadczenia w nich. To jest mój temat. Mój temat w poezji. Co do formy, to też wydaję się być zdecydowany. Odsiew (rewind) jest temu bliski. Mnogość sposobów wypowiadania zaimpregnowana w samooszukiwanie. Odgrzebywanie, rozdrapywanie? Nie. Raczej sprawdzanie, co było prawdziwe, a co skłamane. Spowiednik, kartka jest spowiednikiem, a jednocześnie poligonem dyskursów. Kartka ma być mną. Liryka.
Przeczytałem powyższe zapiski o Herbarium. Dziś to opowiadanka wydają mi się płaskie. Ale nie. To zbyt proste. Ta mnogość dyskursywna dopuszcza i Herbarium i opowiadania i eksperymenty jak Układanka, Panoptikum etc i liryzm, który do mnie dotarł.
Jeden styl to sztywne kłamstwo. Polistylizm, poliformalność jako sposób na dotarcie. Ha! Ale do czego? No do samego siebie w tym całym pieprzniku. To jak naświetlanie na różną głębię ostrości. Zawsze ma sens.
Niewolnicy jednego stylu są niewolnikami. Ma racje Sosnowski, że z miejsca, w którym pojawia się pewna sprawdzalność należy wiać. Merrillizmy i neoklasycyzmy, wszelkie kalki są ciekawe jako kolejne aproach’e. Ale każdy aproach należy przefiltrować przez siebie, dopiero wtedy będzie mógł wejść w skład wiersza. Tu nie chodzi o zwykły kolaż stylistyczny. Ma to się sklejać z treścią. Chodzi o otwarcie, o polimorficzną przyjemność pisania.
2006-02-28
Tak, skoczyć na głęboką wodę. Napiąć żyłki do granic grawitacji. Zderzać ze sobą atomy, przeprowadzać kontrolowane eksplozje. Nie oczekiwać laurów, nie oczekiwać, że ktoś przeżyje.
2006-03-01
Podobno naukowcy pracują nad wyeliminowaniem snu. Bo sen jest nieekonomiczny. Żołnierze bogatych państw będą mieli dłuższe okresy mocy. Bo to jest ekonomiczne.
Podobno za marzenia senne jest odpowiedzialna faza „sen paradoksalny”. Ta faza nie ma wpływu na to, czy budząc się jesteśmy wypoczęci, czy nie. Sen ma być zatem pozbawiony snu. W imię cyfr.
2006-03-03
Idea nawiązań w wierszu. Łapki, jak w schemacie chemicznym. Rączki, które się wyciągają by chwycić coś jeszcze, by pierwotny tekst mógł obrosnąć skojarzeniami, znaczeniami, kontekstami. Czy o to chodziło Eco? Tekst otwarty, tekst zamknięty. Tekst chwytający. Za serce? Nie – tekst pułapka.
Te, które się rozkładają i składają jak modele wyobraźni swoich autorów przypominają – już po jednym czytaniu – wyssane do cna kostki. Dopóki na talerzu zostaje nam niepodzielna resztka, będziemy wracać do tekstu, a ten za każdym razme powinien się pokazywać od innej strony. Wydaje mi się, że tylko polidyskursywność jako metoda konstruowania tekstu może stworzyć niepodzielną resztkę – tą, która będzie wynikiem przenikania się dyskursów, migotania ich wyłączności, czy arbitralności.
Pomysł na książkę: sekretny słownik etymologiczny. Zabawa polega mniej więcej na tym, że o prasowniu napiszemy, że musiały istnieć kiedyś ogromne prasy, którym się przynosiło materiał w belach tak grubych i wysokich, że materiał na nie nawinięty mógłby bez trudu przykryć pole. Etc... na temat pras, aż do końca skojarzeń. Potem dodajemy do tekstu cześć sekretną, czyli dlaczego maszyny musiały zniknąć i dlaczego ludzie musieli o nich zapomnieć. Można dodać także sylwetkę, tego, kto takim zapomnieniem miałby ludzi zainfekować. Kariery sekretarzy. (Nie, sekretarze zajmowali się uprawą sekretnych pól.)
2006-03-09
Lektura esejów Stevensa. (Żyjemy w umyśle.) Mogę zgodzić się ze wszystkim, poza czystością wyobraźni. Należy jej pozwolić się wypowiedzieć, wygadać, zmęczyć. Wygasła i wyprana z zasiedlających ją kalek i schematów ma jakąś wartość. Być może mieszkając w Connecticut miałbym inne zdanie. Moment odpadania kalek z umysłu wydaje się być co najmniej równie interesujacy jak czyste akty wyobraźni. Tak jak świeży koan. Czy koany się starzeją? Z pewnością, skoro starzeją się nasze oświecenia.
2006-03-12
Sądy klasyków są nijakie.
2006-03-16
Porzucać idee i wracać w środek kręgu. Odrzucenie polidyskursywności, esej Łańskiego Haiku się nie pisze.
2006-11-01
Straciłem rok w poezji, no prawie. 9 miesięcy. Cyzelowałem zimne abstrakcje, podczas, gdy notatka z lutego wydaje się być powtórzeniem mojego dzisiejszego stanu umysłu. Było tam trudno i się spieprzyło, co? Wstyd. Teraz znam na to lepsze określenie. Poetyka totalna. I w gruncie rzeczy to mie powinno zajmować. Wiersz oddający sobą bajzel, w jakim żyjemy. Nie ilustrujacy chaos, a będący jego częścią. Fajnie, że żyjemy w umyśle i fajnie, że najwyższa fikcja, tymczasem to i tak tylko bajki. A ja bym bajek nie chciał już więcej. Chyba na tym polega mały twist, jaki miał miejsce i jakiego nie zauważyłem. Modernizm Bloomowski jest powtórką romantzymu. Drugi nurt (choćby szkoła nowojorska) zdaje się być wyjęty z mistyki. A mi cały czas chodzi tylko o to, żeby wiersz był jedyną formą eksresji, bez notatek takich jak ta, żeby mieścił w sobie wszystko, niczego się nie wstydził, przed nikim nie uciekał w inne formuły. Nic więcej.
7 komentarzy:
To tyle z archiwum. Fajnie, jak się tak człowiek w kółeczko kręci, kręci, kręcioła.
"Wiersz oddający sobą bajzel, w jakim żyjemy. Nie ilustrujacy chaos, a będący jego częścią."
jakos niepokoi mnie takie pytanie czy warto się tym chwalić? dokładać swój kawałek do kupy potłuczonych obrazków?
czy jest jakaś inna droga?
Nie ma co się obrażać np. na plakaty, które się mija na ulicy. Np. taki festiwal "Wujek" w Trzcinie... :)
Myślę, że jest to kwestia kilku rzeczy na raz:
- problemu wzniosłości literackiej (o tym się nie pisze, b o nie warto/nie trzeba etc.)
- uprzywilejowania niektórych form wyrazu (to wiersz, z a t e m . . .)
- selektywności spojrzenia (są rzeczy godne i nie godne...)
- narracji (nie jesteśmy w wielkiej narracji, jeno raczej w kilku[nastu] poślednich - mam nadzieję, że wybaczysz to nadużywane słowo)
etc.
Stosunkując się właściwie wobec tych punktów, można stworzyć przecudnej piękności basztę z kości słoniowej (well done!), wielką literaturę (well, well!), lub totalną metaforę (but what for?).
Nie wiem tylko, na ile byłby to rzeczy d l a mnie najwłaściwsze, najprzyejmniejsze i najuczciwsze w robocie.
Jeżeli takie postawienie sprawy jest niegodne, Eliot na śmietnik, Naked Lunch przechowam :) Ale serio, to miałem dość bycia starym, nim nie będąc.
Sorki za literówkę, mon!
co ty mi tu?
nie mówię o obrażaniu się na rzeczywistość, ale o jej ocenie
a w ogóle zaczynam podejrzewać że cierpisz na szczególną odmianę literackiego bipolar disorder
a jakoś ciągle jestem przesunięty w fazie :|
Ja sobie raczej szukam, a właściwie bardziej znajduję i wychodze jak się zaczyna robić duszno.
Wiem, że nie o obrazę chodzi, a o ocenę, ale zdaje mi się, że posukiwacze wiedzy i spokoju mają do wyboru całkiem inne dyskursy, gry językowe etc. Nie chcę nikogo pouczać, ani moralizować, ani odkrywać prawd z gatunku "coś światem obraca, lecz nie jest to czułość". Zdanie "This chaos is killing me" zawsze uznawałem za cokolwiek pretenjsonalne & nieprawdziwe.
Prześlij komentarz