wtorek, kwietnia 17, 2007

Z poniedziałku na wtorek

Śnił mi się Bohdan Zadura i ja. Krążyliśmy po dziwnym intytucie naukowym, pełnym ogromnych szklanych kopuł. Między nimi szara podłoga w niczym nie przypominała leśnej ściółki. Nie wiem, jak to możliwe - byliśmy przecież w lesie. Instytut znajdował się w dolinie. Była zima.

Rozkład pomieszczeń dziwny jak to we śnie. Całość przypominała wektorowe szaleństwo wklejone na siłe w krajobraz. Właściwie na siłę w dowolny kraj lub obraz.

Ja i Bohdan Zadura piliśmy całkiem niezłe, czerwone, francuskie wino, ale po chamsku i z gwinta. Chociaż to "po chamsku" może było na wyrost. Mogliśmy się snuć po ruinach jakiejś większej libacji. Bohdan Zadura miał na sobie piaskowoszary garnitur.

Wreszcie po jakimś czasie ruszyliśmy pod górę zostawiając za sobą szaroniebieskie kopuły ze szkła i stali. Poszła niejedna butelka tam na dole i zastanawiałem się, czy to najlepszy pomysł tak iść w nocy przez śnieg. Nie mieliśmy na sobie kurtek, ani płaszczy, choć pamiętam jakiś kaptur, który nam mignął.

Nie wiem w jakiej chwili tego snu wystąpił niedźwiedź, więc piszę o nim teraz.
Niedźwiedź był biały i wymachiwał łapami. O wiele za duży jak na siebie sięgał nieba.

W końcu doszliśmy po wielkiej stromiźnie na szczyt. Las był sosnowy.
[interpretacje, że niedźwiedź to Sosnowski prosze sobie darować]

Na szczycie był mój dom, a właściwie kilka połączonych ze sobą chat. Bohdan Zadura nie mógł iść dalej, więc położyliśmy go między pokojem z piecem, a pokojem z dzieckiem.

Było dużo żółtego światła. We śnie poszedłem spać i obudziłem się tu.

Brak komentarzy:

Powered By Blogger